Macedonia, Skopje

w stolicy Macedonii

2 października 2010; 4 535 przebytych kilometrów




skopje



Po tej stronie granicy też pusto. Też góry, choć niższe. I już mi się podoba, bo spotykamy po drodze kilka fićek :)
Przejeżdżamy przez jedno większe miasto. Po drodze mamy Kokino, bardzo chciałam tak pojechać, ale okazało się, że trzeba by chyba w góry pójść, a na to nie ma już niestety czasu. Droga mija szybko, bo odległości niewielkie. Autostrada do Skopje płatna, ale można płacić w euro - pierwszy odcinek 1, drugi 0,50 euro.

Wjeżdżamy do Skopje, kierujemy się po drogowskazach do centrum. Na ulicach dzieciaki myją szyby, mała dziewczynka widząc obcą rejestrację, nawet się nie wysila, żeby umyć, a bardzo jest nachalna. Nie mamy miejscowych pieniążków, dziewczątko doskonale to rozumie, ale chce euro. Euro mamy tylko tyle, żeby na autostrady wystarczyło.

Kolejny problem to parkowanie, jak już do centrum dojeżdżamy. Parking płatny, ale płaci się smsem, nie ma żadnego automatu, a budka na końcu parkingu zamknięta na głucho. W. wysyła smsa, ale żadne potwierdzenie nie przychodzi, więc chodzimy i pytamy ludzi. Pomaga nam młoda dziewczyna, która po prostu wysyła smsa ze swojego telefonu i nie chce za to kasy, tylko się wkurza, że jej kraj jest nieprzyjazny dla turystów. Dziękujemy, dziewczyna mówi, że dziś jest jakaś biała noc i wszystko jest pootwierane dłużej, można za darmo iść do kina.
Wypłacamy jeszcze z bankomatu trochę kasy - 500 dinarów, czyli jakieś 9 euro, z tego, co mówi koleś siedzący obok na ławce.

Idziemy głównym deptakiem. Jest cudownie ciepło. To już centrum, nie ma tu żadnych staroci, wszystko nowe bloki, ale to niestety pamiątka po trzęsieniu ziemi. Na ulicach pełno ludzi, jakieś stragany z miodem i jego pochodnymi.
Docieramy do głównego placu. Jest ogromny, ale ogrodzony, jakiś remont, czy budowa fontanny z tego, co jest napisane. W ogóle wciąż natykamy się na jakieś remonty, całe centrum to wielki plac budowy mam wrażenie. Z placu przez rzekę prowadzi kamienny stary most. Przy moście ludzie trenują na deskorolkach. A inni przysiedli na schodach i patrzą. Koryto rzeki też po jednej stronie rozkopane.

Przechodzimy przez most na stare miasto. Właściwie nie jest to stare miasto, a po prostu dzielnica arabska. Teraz już wiadomo, czemu nazywa się to Ćarśija.
Nad miastem na wzgórzu góruje twierdza. Idziemy na górę, bo widok zapewne jest z góry super. I rzeczywiście - widać pięknie całe miasto i to nowe i to arabskie tuż na dole z turecką łaźnią i meczetem. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie syf. Na najwyższej wieży nie daje się wytrzymać, niestety. A szkoda, bo przecież każdy, kto tu przyjeżdża wchodzi na początek właśnie tu.
W środku twierdzy też właściwie nic nie ma, też wszystko rozkopane. Ale mimo to wrażenie fajne.

Schodzimy na dół, do arabskiej dzielnicy. Zmrok już zapada, pusto tu jakoś. Zagłębiamy się w uliczki. Ponieważ było ciepło, to mam na sobie krótką spódniczkę, nie czuję się z tym za dobrze, doczytać co tu jest nie było czasu. Jest i bazar, niestety to sobotni wieczór i nie działa, a szkoda. Wrażenia podobne, jak w Maroko na bazarach, super mimo syfu, w mig przypomina mi się tamta wyprawa. No i te zapachy dochodzące z knajpek. A co tam, decyduję się na kebab w jednej z nich, koleś szykuje i szykuje, 100 dinarów i już mam w ręce pachnące mięsko w bułce, z frytkami, a jakże. Smak, zapach, dokładnie jak w Maroko, cudnie mi, bo poczułam się przez chwilę, jakbym znów tam była... Rewela!
Na tym nasz spacer się kończy, wracamy już powoli, przy moście po tej stronie pełno otwartych knajpek i ludzi już z wyglądu bardziej europejskich. Ale ja nie oddałabym mojej pitki za posiłek tu ;)
Przy moście kupujemy jeszcze porcję kasztanów. Zawsze byłam ciekawa jak to to smakuje, tyle naczytałam się o jadalnych kasztanach, a sama nie miałam okazji. I oto okazja się nadarzyła :) Nie powiem, żeby jakieś super pyszne one były, ale spróbować na pewno było warto. Przechodzimy na drugą stronę, trening na deskorolkach przerodził się w małe zawody chyba.
Robię kilka zdjęć i podążamy już w stronę deptaku, którym przyszliśmy.

I tu niestety spotyka nas niemiła przygoda. Dopada nas czterech małych chłopców. Chcą oczywiście kasę, mówimy, że nie mamy, ale nie pomaga. Mnie udaje się wyswobodzić, dopadają W, który zauważa, że ma otwartą saszetkę. Wracam, daję jednemu resztę buły, proszą o lewy (doskonale rozpoznali bułgarski język), wreszcie się odczepiają, ale bynajmniej nie uciekają, więc zdaje się, że wszystko jest OK. W. sprawdza dokumenty, wszystko niby jest. Później dopiero okazuje się, że musiały wyjąć z saszetki miejscowe pieniążki, które mieliśmy. Nie było tego dużo, jakieś pewnie pięć euro, za to doświadczenie bezcenne. W pewnym sensie 'podziw' dla tych maluchów, że tak sprawnie to zrobiły i wielki żal, że dzieci muszą takie rzeczy robić :( Trochę też niesmak po tej przygodzie, ale wmawiam sobie, że przecież to się mogło stać wszędzie, te dzieciaki to wyjątek i trzeba po prostu uważać, a tu po deptaku chodzą przecież normalni ludzie... Mnie zapewne ochronił fakt, że wszystko cenne mam dokładnie schowane w plecaku, którego zapięcie chowam zwykle pod ramieniem.
Chcieliśmy wejść jeszcze do jakiegoś sklepu, żeby popatrzeć na ceny, no ale teraz już nie mamy czym płacić. Na deptaku maszyna robi bańki mydlane. Dzieciaki mają niezłą radochę.

A nam czas już wracać. Zatrzymujemy się jeszcze na stacji benzynowej, chcę koniecznie kupić mapę Makedonii, bo wiem, że kiedyś tu jeszcze wrócę! Kosztuje 200 dinarów.